Jan Michalski
Zbieranie obrazów Quiringha van Brekelenkama, malarza Złotego Wieku z Lejdy, do kolekcji Zderzaka w Krakowie, miało dwa momenty przełomowe.
Pierwszym było nabycie w Kolonii „Portretu damy z książką i czaszką”, w którym ważną rolę pełni modlitewny różaniec. Wiszący w cieniu tuż przy krawędzi obrazu, ma krucyfiks zaznaczony kilkoma drobinami światła, które biegnie z niewidocznego okna u góry. Kim jest sportretowana osoba? Ile znaczyła dla katolickiej wspólnoty w Lejdzie? W jakich warunkach żyli członkowie tajnego Kościoła? Subtelnie malowany portret skłaniał do kontemplacji i refleksji. Malarz, włożywszy wiele miłości w swoje dzieło, zdawał się kłaść palec na ustach, co tym bardziej zachęcało do poznania tematu życia katolików w protestanckiej Lejdzie. Okazało się jednak, że związków malarstwa van Brekelenkama z życiem jego wspólnoty religijnej we współczesnej historii sztuki nie poruszano. Ponieważ temat nie istniał, nikt nie nakreślił duchowego portretu artysty. Autorka jedynej istniejącej monografii stwierdziła w jej zakończeniu, iż był on tylko rzemieślnikiem. Metajęzyk malarstwa Quiringha ignorowano.
Drugim ważnym momentem było dla mnie spotkanie z „Młodą sprzedawczynią warzyw grzejącą dłonie”. Przez cały styczeń, gdy chorowałem, myślałem o tym obrazie codziennie; wtedy był jeszcze w Nowym Jorku. Przyglądając się reprodukcji i rozmyślając, doszedłem do przekonania, że istotą sztuki Quiringha jest ludzkie ciepło. Dłonie dziewczynki skupione nad kamionką z żarem w dzień deszczowy i zimny były tej istoty najpełniejszym wyrazem. Działały z siłą symbolu. Zaciekawiło mnie także samo miejsce i po studiach topograficznych doszedłem do wniosku, że stragan mieścił się w ruinie dawnego klasztoru hieronimitów, włączonej kilkadziesiąt lat wcześniej w obręb murów obronnych Lejdy. Dopiero później zauważyłem obrączkę na małym palcu dziewczynki, prawdopodobnie pierścionek różańcowy. Widoczny tuż nad żarem, mógł być pamiątką I Komunii Świętej. Ludzkie ciepło obrazów Quiringha było więc uwarunkowane – wiarą i modlitwą.
Istota sztuki Quiringha – ludzkie ciepło – była dostrzegana i doceniana jeszcze w XIX wieku, a potem została jakby zapomniana. Co takiego się stało, że ta właściwość jego malarstwa przestała zajmować badaczy? Dlaczego stała się niezauważalna? Należało i na to pytanie rozważyć odpowiedź.
Szczęśliwie, hermeneutyka jest rozmową. Zadajemy dziełom pytania, a one nam odpowiadają i pytają wzajemnie, jeśli tylko nasze pytania były właściwie postawione. Trudzę się tym zajęciem od trzydziestu lat, starając się uposażyć zbiory Zderzaka pełnią sensu, toteż wcale mnie nie zaskoczyło, gdy w końcu Quiringh przemówił. Stało się to latem tego roku, po tym jak w małym paryskim domu aukcyjnym kupiliśmy portret wędkarza sprawiającego ryby – sygnowany i datowany przez artystę na rok 1669. Przed nazwiskiem Brekelenkama zauważyłem dziwny znak, który nic dla mnie nie znaczył, dopóki z Katarzyną Wołczyńską, naszą konserwatorką, nie obejrzeliśmy deski uważnie przy dobrym świetle dziennym. Kiedy pojęliśmy o co chodzi, odczułem wielkie wzruszenie.
Na brzegu stołu leżał kołowrotek wędkarski z resztką nawiniętej, słabo widocznej żyłki. Na końcu żyłki zwisał haczyk – tuż przy sygnaturze! – malowany taką samą cieniuteńką kreską i tym samym kolorem jak litery nazwiska. Jakby malarz mówił „Jestem na haku. Już po mnie. Adieu”, patrząc wprost w oczy widza. Wyglądało to na pożegnalny autoportret. Autor oczekiwał porozumienia.
Byłem przejęty, jak zawsze, gdy odkrywam, że cienie z przeszłości stają się na powrót ludzkimi osobami. Mówią do nas, odpowiadają na pytania, które do nich kierujemy, a dzieje się tak wówczas, gdy zaczynamy rozumieć sens ich działania. „Do końca malowałem i do końca nauczałem” – wyznał na łożu śmierci 91-letni florencki malarz barokowy Francesco Curradi, nie mając na myśli jedynie uczenia technik malarskich. To jak rozmowa z Bogiem – mówi do nas stale, lecz Go nie słyszymy. A kiedy wreszcie zaczynamy Go słyszeć, czas ulega redukcji, stajemy w światłach stworzenia. Quiringh zmarł prawdopodobnie w czasie zarazy w 1669, dlatego obraz z kołowrotkiem i haczykiem był ostatnim przesłaniem. Najczęstszy motyw jego dzieł – sprawianie złowionej ryby – musiał zatem mieć sens głębszy niż dotąd się nam wydawało. Wiązał się bez wątpienia z osobą młodego mężczyzny, który rankiem, półtora tysiąca lat wcześniej, piekł rybę i chleb na żarze małego ogniska nad brzegiem Jeziora Genezaret, a strudzonych pracą rybaków powitał słowami „Dzieci, a macie ryby? Odpowiedzieli mu: Nie”. (J 21)
Jeśli ta interpretacja jest prawidłowa, to przyznać trzeba, że ostatni obraz Quiringha dowodzi dzielności, równowagi i pogody ducha, które zresztą tradycja mu przypisuje. Gdy został złowiony na haczyk śmierci i sam stał się rybą, nie zawahał się o tym opowiedzieć. Komu? Nam, którzy zadajemy pytania po to, by czytać i rozumieć nie tylko symbolikę konwencjonalną, ale i znaki dyskretne, trudniej zauważalne. Sztuka Quiringha jest bardzo komunikatywna, lecz nie należy do sfery splendoru, która absorbuje uwagę współczesnych badaczy Złotego Wieku.
***
„Dzieci, chodźcie i jedzcie”. Cóż o tym wiemy? Trzeba być głodnym, by łaknąć. Dwa portreciki dzieci malarza, które dwadzieścia lat temu pojawiły się na aukcjach Christie’s, wiele mówią o jego dobrym sercu. Dziewczynka, około trzyletnia, jest rozczochrana, je owsiankę, a oczęta jej się śmieją. Chłopczyk, około siedmiu lat, wychodzi do szkoły, na jego twarzy widać zaczątki poczucia własnej wartości i męskiej dumy.
Istnieje różnica między odżywianiem się zwykłych ludzi, a odżywianiem się klas wyższych. Choć nietrudno ją na obrazach Quiringha dostrzec, nikt jak dotąd nie poddał jej refleksji. Staruszka z obrazu z Dulwich je owsiankę przed kominkiem w wielkim skupieniu, można rzec, całą sobą. Jak człowiek, który nie zawsze miał co włożyć do garnka i wie, co to głód, zmienność losu. Opał też kosztuje, drewno jest cenne, szczapki trzeba szanować, gdy w progi zagląda bieda. Na innych obrazach rodzina zmawia modlitwę dziękczynną przed posiłkiem. Są to ważne chwile, uczestniczymy w nich dzięki malarzowi, a błogosławieństwo ma moc sakramentu. Wiąże nas z ludźmi. Przedstawienia klas wyższych cechuje więcej dystansu, niekiedy humoru obserwacyjnego, jak w kapitalnej scenie z obrazu z Detroit, na którym stara sprzedawczyni warzyw w okularach w skupieniu liczy monety, a młoda, elegancka służąca odwraca głowę, wąchając goździk. Myślami jest gdzie indziej, bynajmniej nie na targu wśród zapachu kapusty, kwaśnych ogórków i psich kup. Na innych obrazach służące pokazują swoim paniom kupione na targu kaczki lub ryby, spotykając się z aprobatą lub dezaprobatą co do jakości i klasy towaru.
Jako malarz ludzi pracy Quiringh jest mi szczególnie bliski. Godność i świętość pracy i jej warsztatu była jego tematem kluczowym i nowatorskim. Nie zapominajmy o tym, że św. Paweł Apostoł zarabiał na życie tkaniem płacht namiotowych. Istnieje wiele portretów starej sprzedawczyni warzyw i jej rodziny; stragan znajdował się niedaleko domu Quiringha przy ruinie klasztoru, a starsza pani musiała cieszyć się sympatią okolicznych mieszkańców, skoro malował ją także Gerard Dou. Zapracowana i życzliwa, przypomina mi znajome postaci sprzedawczyń z krakowskich placów targowych. Na jednym z portretów składa bezużyteczne dłonie, jak Pani Władka na zdjęciu, które zrobiłem jej ćwierć wieku temu na Starym Kleparzu. Stragan i tam, czterysta lat wcześniej, i tu kryty plandeką, wiązki pietruszek. Podobieństwo portretów obu kobiet – gesty ich rąk, znużone uśmiechy, robocze kaftany – zbliżyło mnie do Quiringha. Czyżbyśmy patrzyli tymi samymi oczami?
Wyjaśniłem to przed paroma miesiącami w liście do Tima Warnera-Johnsona:
„Jednak, aby uniknąć jakichkolwiek schematów, do opisu moich «motywacji» muszę dodać, że sam pochodzę z rodziny katolickiej i ze śląskiej klasy robotniczej, moi rodzice pracowali na kopalni węgla. I dlatego świetnie rozumiem Brekelenkama, przynajmniej tak mi się wydaje. QvB przemawia do mojego serca i otwiera je swoją magią. Godność i świętość pracy i warsztatu. Głęboka refleksja nad sensem życia poświęconego codziennej pracy.
A ponieważ hermeneutyka jest rozmową – ja z kolei otwieram holenderskiego malarza, którego obrazów szukałem po całym świecie, na obraz stu tysięcy robotników w białych koszulach, zmierzających przez łąki i pola, pod bezchmurnym niebem, przez cały horyzont, na majowe święto Matki Bożej Piekarskiej, jak pamiętam z dzieciństwa. Ogromny tłum przed Bazyliką i tata nachylający się do mnie: «Dej pozór, kozanie bydzie godoł kardynał Karol Wojtyła z Krakowa. U ślonskich robotników mo wielki szacunek».”
Wystarczy rzut oka, by zrozumieć różnicę między przedstawieniami warsztatów pracy szorstko-naturalistycznymi, jak u Oudenrogge, czy połyskliwie-idealizującymi, jak u Metsu, a domowymi warsztatami z obrazów Brekelenkama, do których często wchodzimy prowadzeni przez młodą mężatkę.
Jest to zupełnie inny wgląd! Tworzy się sytuacja międzyludzka – rozmowy, namysłu, skupienia, prośby, wymiany zdań i spojrzeń. Jak przy wycenie, dość sceptycznej, naprawy skórzanego kaftana, na słynnym przedstawieniu warsztatu krawieckiego z Rijksmuseum. Na obrazie ze Zderzaka, za tą samą młodą kobietą podążamy do kuźni. Jej córeczka prosi kowala o naprawę zepsutej zabawki, może kółka, które odpadło z wózka dla lalek. Mama waży grosz na dłoni, stary kowal skupiony na obkuwaniu rozżarzonego pręta, zastanawia się, czy wziąć pieniądze od sąsiadów. Nikomu się nie przelewa.
Zwróćmy uwagę na źródła światła w ciemnym warsztacie i szczegółowość oddania narzędzi, które tkwią w półmroku i których niemal nie widzimy. Słabe światło dzienne biegnie z lewej od uchylonych drzwi wejściowych. Pod okapem wyciągu komina obitego blachą płonie mały ogień. Żarzy się pręt, który za chwilę zostanie zanurzony w kadzi z wodą. Żarzą się dwa mikroskopijne węgielki w fajeczce „wujka”, który przyszedł posiedzieć i pogadać, i z uśmiechem obserwuje całą scenę. Ufności? Zakłopotania? Milczenia dorosłych, brzęku żelaza, głosu dziecka? Delikatność i złożoność tego przedstawienia daje nam pojęcie o duszy artysty i o tym, za co go kochano i poważano. Quiringh był naturalnym poetą, choć jedyną zapiską poetycką, jaką pozostawił, jest inicjał z datą 1654 z obrazu, wyglądający na wizualny rebus.
Niezmiernie trudną sztuką jest wiarygodne oddanie w malarstwie złożoności uczuć. Nie tylko w gestykulacji, o co łatwiej, lecz przede wszystkim w wyrazie twarzy. Zmęczenie, rozczarowanie, smutek, rosnąca bezradność, jakie widzimy u starszego pana, zaglądającego do pustego dzbanka po powrocie z połowu, dowodzą mistrzostwa psychologicznego Quiringha („Der Kannekijker”, 1664). Współczucie dla słabości człowieka, cnota ewangeliczna, poprzedza tu zamiar twórczy i kieruje ręką artysty-wirtuoza. Podobnie jak na obrazie zasypiającego przy stole siwowłosego palacza fajki w białej kryzie, gdzie godna podziwu jest lekkość malarskiego modelunku. Oto człowiek w kłopocie, ciężko opierający głowę na dłoni. Trosk życiowych uzbierało się nazbyt wiele. Nie widać wyjścia.
Tak ukształtowany obraz, skromnie i pięknie, nie jest konwencjonalnym moralizatorstwem, lecz dyskretnym wezwaniem do braterskiej pomocy, idącym wprost za surowym i serdecznym zarazem napomnieniem Pawłowym: „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe. Bo kto uważa, że jest czymś, gdy jest niczym, ten zwodzi samego siebie” (Gal 6).
***
Szacunek i zaufanie środowiska – a w stosunkowo młodym wieku Quiringh był notarialnym świadkiem testamentu rodziców Gerarda Dou – mogły wynikać również z jego użyteczności, dobrowolnej i bezinteresownej, dla gminy katolickiej w Lejdzie. Jaka to była rola, nie wiemy. Domyślamy się, że na doskonałym obrazie, znanym jako „Wnętrze z rybakiem i mężczyzną przy kołowrotku” (Rijksmuseum, 1663), wizyta rybaka może mieć ukryty wymiar religijny związany z życiem tajnego Kościoła. Być może jest portretem jezuity wysłanego do Północnej Holandii z misją apostolską.
„A gdy oni jeszcze nie wierzyli i dziwowali się od radości, rzekł: Macie tu co jeść? A oni mu dali sztukę ryby pieczonej i plastr miodu.” (Łk 24).
Malarstwo Quiringha van Brekelenkama jest takim plastrem miodu – nie tylko dla naszych braci i sióstr z Lejdy, nie tylko dla jego współczesnych.